Zakupy w Norwegii
mogłyby być pewnie tematem opracowania naukowego. Polakowi przebywającemu w tym
kraju będzie trudno zrozumieć, jak miejscowa ludność jest w stanie egzystować w
XXI wieku, w wolnym kraju w Europie przy tak słabym zaopatrzeniu. Norwegom
zdaje się to jednak nie przeszkadzać. Jak w każdej innej materii, są
monotematyczni i raczej tkwią bezrefleksyjnie tak w starych, jak i nowych
przyzwyczajeniach.
Kiedyś – wiadomo – nie
było lodówek. Więc – pewnie siłą tego przyzwyczajenia, także obecnie – „przeciętny
Norweg” codziennie, albo niemal codziennie ze zdziwieniem spostrzega, że trzeba
by coś kupić na obiad. Zapasów – nawet takich na tydzień – się nie robi.
Norweskich sprzedawców muszą dziwić Polacy robiący większe zakupy pod koniec
tygodnia. Norweg tymczasem, w biegu między pracą a – przykładowo – siłownią
spieszy do sklepu, by kupić coś na obiad. Na ich szczęście, dramatycznie ubogie
zróżnicowanie asortymentu nie stanowi żadnego problemu. W końcu wiadomo, co się jada na obiad – świat
Norwegów jest w tej materii prosty. Dzieci jedzą parówki[1]
albo hamburgery. Cała rodzina najchętniej jada tradycyjną, norweską… pizzę
mrożoną. Obowiązkowo musi to być Pizza Grandiosa. Trudno zrozumieć podłoże tego
narodowego fenomenu. Tania, niskiej jakości, ale za to produkowana w kraju,
mrożona pizza – zwykle tylko w wersji podstawowej. Zastępuje paru milionom
norweskich rodzin wiele domowych obiadów.
Jeśli już Norwedzy
decydują się na samodzielne gotowanie w domu, bądź na przygotowanie z
pakowanych próżniowo półproduktów, mają i to zadanie ułatwione – nie trzeba
wymyślać, kiedy co się je. W środy musi być ryba. W czwartki koniecznie komle (czyt. kumle) – ciemne kluski ziemniaczane, obok gotowana parówka, skwarki
i wytopiony tłuszcz. Jest to na tyle oczywiste, czwartkowe danie, że nawet
liczne stacje benzynowe zachęcają do wizyty u sibie wystawionymi reklamami o
treści „zapraszamy na czwartkowe komle”. Przyzwyczajenie to nie druga, a
pierwsza natura Norwega. W pewnej firmie w Norwegii na kantynie w piątki podaje
się zawsze i bez wyjątku pizzę. Kiedyś podobno pizzę podano w czwartek z
powodów technicznych. Więcej tego błędu nie popełniono, gdyż po pizzy w
czwartek, duża część pracowników nie stawiła się w pracy na następny dzień w
przekonaniu, że oto już nastała sobota i jest dzień wolny.
Są też i odstępstwa od
tej reguły, są i rodziny lubujące się w prawdziwym gotowaniu. Ich nie
interesują pakowane próżniowo, gotowane ziemniaki prosto ze sklepowej chłodni.
Wręcz przeciwnie – podobnie jak kiedyś, a i teraz też niktórzy Polacy – kupują
od hodowców na przykład ćwiartkę świni, owcy, sami przygotowują wyroby, mrożą,
szykują zimowe przetwory owocowe, ciasta. Nie można ich jednak nazwać
dominującą grupą konsumentów.
Wśród różnorakich
sklepów królują ogólnokrajowe sieciówki. Konkurencja między nimi jest pozorna,
co pomaga utrzymywać wysoki poziom cen. Nieliczne sklepy etniczne dają pewną
drobną różnorodność, choć – za sprawą zaporowych cen – nie jest to źródło
oszczędności w zakupach spożywczych. Oprócz nielicznych polskich sklepów można
też znaleźć azjatyckie – głównie tajskie. Są też i takie adresowane do
muzułmanów, gdzie już od wejścia zapraszają napisy w alfabecie arabskim i
wyraźnym hasłem „halal”. Co ciekawe, ubój rytualny rzekomo jest w Norwegii
zakazany, podobnie jak import, a mięso halal jest w oficjalnym obiegu.
Klient nawet widząc
różne sieci handlowe szybko zorientuje się, że stoją za nimi ci sami
właściciele, te same hurtownie. Nawet tzw. marki własne są czasem wspólne dla
paru sieci o różnych nazwach. Nikt się z tym nie kryje. Co więcej, nie ma
obiektów w rodzaju hal nadlowych, hurtowni, gdzie można by taniej zrobić
zakupy. Osobie prywatnej nie sprzeda się w centrali zaopatrzenia firm. Zaś
firmy nie mogą kupować w sklepach. A ceny są różne. I w dodatku dla klientów
przemysłowych – pomimo kupwoania ilości hurtowych – są urzędowo narzucone
wyższe ceny, niż dla klientów indywidualnych. Dotyczy to wszelkiej maści
produktów spożywczych, cateringu, zaopatrzenia biurowego, chemii gospodarczej,
a nawet usług telekomunikacyjnych i telefonów komórkowych.
Także import prywatny
jest mocno ograniczony. O ile turysta, czy osoba powracająca z zagranicy może
przywieźć towary o wartości do 6000 kr, o tyle wartość wysyłanego do Norwegii
towaru nie może przekroczyć 140 kr; w przeciwnym wypadku przesyłka zostanie
oclona i opodatkowana. Kwota ta, szczególnie wobec wysokości norweskich cen
jest absurdalnie niska. Jest spuścizną sprzed około 40 lat, kiedy wartość
monetarna korony była znacznie wyższa. Po dekadach w skutek dewaluacji i
inflacji niewiele można za tę kwotę kupić, a nikt w centralnych władzach nie ma
odwagi zracjonalizować tej kwoty, zasłaniając się dbałością o ochronę lokalnego
rynku. Powoduje to niechęć części społeczeństwa do przepisu, wystosowywane są
petycje i pewne formy nacisku, by podnieść znacząco tę kwotę, póki co – bezskuteczne.
[1] Norwedzy często jadają także kiełbasy – po norwesku pølse, jednak od najpodlejszych polskich parówek różni je tylko
grubość – są większe i ilość przypraw – są ostrzej doprawione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz