Naturalnie sami
Norwedzy są przekonani o tym, że jakość usług w ich kraju stanowi światowy,
nieosiągalny wyznacznik, do którego inni powinni dążyć. Nic bardziej mylnego!
Jakość usług jest raczej dość proporcjonalna do jakości relacji miedzyludzkich
panujących w tym kraju. Słowem, jest słabo.
Większość pracowników w ogóle, a więc i w sektorze
usług ma podejście do swoich obowiązków i efektów pracy analogiczne do tego,
jak żyją na co dzień. Oznacza to, że ich czynności wydają się wpasowywać w
drogę minimalizmu – tak mi kazali robić,
to ja tak robię, zrobię swoje i nikt mi nie powie, że coś źle jest zrobione;
nie dostrzega się przez ten pryzmat całości, nie dostrzega się błędów,
zagrożeń, a już tym bardziej niezadowolonego klienta. Niezadowolony klient może
wręcz wzbudzić zdziwienie obsługi albo ich zdenerwowanie, kończące się ich
„zamknięciem się w sobie”.
Kiedy wysyła się do
norweskiej firmy, czy instytucji e-mail z zapytaniem, prośbą o informację, czy
reklamacją, to mniej więcej w 8 na 10 przypadków należy się spodziewać
całkowitego braku reakcji. E-maile wpadają w norweską czarną dziurę i nie są
raczej skuteczną formą komunikacji.
Próba telefonicznego
załatwienia sprawy jest znacznie skuteczniejsza. Z polskim doświadczeniem chciałoby
się mieć coś na piśmie, dowód wysłania wiadomości, kopię odpowiedzi. W Norwegii
traktuje się to na odwrót. Na przykład jeśli zakład energetyczny źle naliczał
rachunki, nie odpowiadają na e-maile; pewnie adres e-mail udostępniają na
swojej stronie internetowej tylko dlatego, by nie wyglądać na zacofanych. Ale
gdy się z nimi skontaktować telefonicznie, są w stanie skorygować płatności,
czy rozłożyć dużą kwotę na raty wyłącznie na podstawie tej rozmowy. Prośba o
potwierdzenie na e-mail? Prosić można, ale otrzymania potwierdzenia raczej nie
należy się spodziewać.
Jeśli ktoś dostanie
zlecenie wykonania czegoś, należy oczekiwać, że efekty tej pracy będą
„kwadratowe” – no niby wykonane, ale czy aby na pewno dobrze… Analityk ma
wykonać analizę – wykona – owszem – kwerendę, zbuduje raport, ale żeby
sprawdzić, czy raport zawiera prawidłowe dane, czy ich jakość jest dobra, albo
czy odpowiada na temat? Nikt nie dał zlecenia sprawdzenia swojej pracy. Praca
wykonana, zapłata się należy. Norwegowie są mistrzami prowizorek i poprawek.
Nieskończonych poprawek. Mają czas.
Gdyby chcieć zająć się swoim ciałem, także trzeba
nieco odwagi i cierpliwości. Może się okazać, że kosmetyczka nie ma raczej
pojęcia o swojej pracy; może skończyła internetowy kurs robienia tipsów, ale w
salonie oferuje pełną gamę usług. Chcesz peducure – proszę bardzo, tylko się
nie skarż. Fryzjer – tych jest w Norwegii „na pęczki”, na co drugim rogu jest
salon fryzjerski. Włosy przycina się tylko trochę, za to częściej, może też ze
względu na jakość obsługi? Wówczas mniej widać skutki źle wykonanej usłgi.
Chcesz wymienić koła
na kolejny sezon? Proszę bardzo. Firma dysponuje podnośnikiem i sprężarką.
Jakie wyważanie? A po co? Przecież koła są okrągłe. Od obsługi można jeszcze
usłyszeć pytania „A co to jest ten klucz dynamometryczny?”, albo „Jakie chcesz
ciśnienie w oponach?”.
Naprawa albo serwis
samochodou na gwarancji w firmowym, autoryzowanym salonie może przynieść
niemało stresu, jeśli w końcu uda się z nimi spotkać i wymusić przyjęcie auta z
usterką. Komunikacja pozostaje na poziomie dialogu gęsi z prosięciem. Otrzymane
potem formularze do oceny jakości obsługi pozostają bez echa. Być może tylko
mniejszość, czyli czepialiscy
obcokrajowcy odpowiadają w tych kwestionariuszach prawdę, że na przykład
nie było z kim rozmawiać, nie było żadnej informacji co do zakresu usługi, nie
wyjaśniono składników kosztów. Albo że stojący przed bramą salonu firmowego samochód
na warsztat w ramach gwarancji przyjęto dopiero, gdy obsługa została
postraszona wezwaniem pomocy drogowej, co drastycznie podniosło by koszty
usługi dla salonu i popsuło im statystyki. Auto szarpie, gaśnie, świeci się
komunikat „zatrzymaj pojazd”… ale jeździ
– to masz jeździć, aż się wszystko popsuje; jak już stanie auto, to przyjedź
– mniej więcej takie podejście mają niektóre warsztaty także topowych,
światowych marek.
Rzecz się ma nieco
inaczej w sklepach. Małe drogierie charaktetyzują się hiperkontaktową obsługą.
Dość szybko jest się tam zauważonym i spytanym o możliwość pomocy w znalezeniu
czegoś: Trenger du hjelp? – to
najczęściej słyszana forma pytania. Obsługa chętnie pomoże, ale czy aby na
pewno dobrze się znają na tym, co sprzedają? Czy na pewno dobrze pomogą w
doborze kosmetyku kolorowego, balsamu, czy suplementu? Widząc jakość otaczających
usług, można mieć obawy. Czy uzasadnione – trudno odgadnąć, póki się samemu nie
doświadczy. Ale jeśli w sklepie ziołowym sprzedawca wytrzeszcza ze zdziwienia
oczy na pytanie, czy ma czerwoną herbatę i twierdzi, że taka nie istnieje,
można mieć nieco wątpliwości co do ogólnych kompetencji. W sklepie monopolowym
na pytanie o słodkie lub półsłodkie wino dostanie się jedną odpowiedź – takie
nie istnieją, są tylko wytrawne i bardzo wytrawne; rzeczywiście, w norweskich
sklepach na próżno szukać win ze słowem dolce
bądź semidolce na etykiecie, choć
niektóre (bardzo rzadko) są dość słodkie. W tym samym monopolu na regałach
zalegają dziesiątki piw światowych marek i przeróżnych typów. Warto uważnie
czytać opisy, by dowiedzieć się, że znakomita większość z nich to norweskie
masówki na licencji. Pytanie o polskie piwo wywołuje konsternację – to Polska produkuje jakieś piwa?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz