Podróżowanie za
granicę kraju jest dla przeciętnego Norwega tak naturalną sprawą, jak –
przykładowo – zwykłe zakupy. Norwedzy nie lubią się stresować i ten stres także
odsuwają od siebie w przypadku podróży. I przychodzi im to łatwo z paru
powodów.
Oczywiście
przyzwyczajenie do ich własnej opinii, że wszystko co norweskie, jest
najlepsze, przekłada się także na norweskich obywateli. Stać ich na podróżowanie
autentycznie wszędzie na świecie. Ich paszporty są jednymi z najbardziej
„wartościowych” na świecie – dających dostęp bezwizowy do znakomitej większości
państw globu. Świadomi siły swojej waluty (nawet pomimo niedawnych spadków),
nie przejmują się zbytnio kosztem eskapady. Na plażowanie na Cyprze jeździ
miejscowa „biedota”, za jaką się uważają spłacający dom wielomilionowej
wartosci. Ci lepiej sytuowani jeżdżą na wakacje przykładowo do 5-gwiazdkowych
hoteli w Singapurze, by tam popróbować dań z najlepszych kuchni świata, albo do
San Fransisco, to tam mało jest przypadkowych
turystów.
Tajlandia, Australia,
Nowy Jork, Paryż? To takie oczywistości, jak wyjazd nad jeziorko za miastem dla
Polaka. Jeśli już chce się coś przeżyć, to musi być coś „konkretniejszego” –
głusza afrykańskich puszcz, nurkowanie ekstremalne w Nowej Zelandii, surfing w
Ameryce Południowej, piesza wędrówka przez całe USA, wyrpawa żaglowcem na
Akrtykę.
Jak tylko Norweg –
choćby jeszcze tylko w myślach, nim wyjdzie z domu – przekracza granicę, czuje
się jakby wyzwolony. Norwegowie nie przyznają, że odczuwają ucisk państwa
policyjnego u siebie, czy donosicielstwa, ale w podróży da się u nich zauważyć jakby
nutę zachłyśnięcia wolnością. To nieco obsurdalne, ale tak to wygląda.
Udogodnienia strefy
Schengen powodują, że Norwedzy zapominają nawet o paszporcie, gdy lecą do
Szwecji, Francji, czy Polski. „Przecież nie ma kontroli” – można usłyszeć.
Kłopoty zaczynają się, gdy do kontroli jednak dochodzi, a ta się zdarza, choć –
na szczęście dla Norwegów – raczej po wylądowaniu właśnie na norweskich
lotniskach. Wówczas okazuje się, że Norweg wybrał się w podróż zagraniczną bez
żadnego dokumentu. Jedynym jako takim dokumentem, pozostaje wówczas karta
bankomatowa. A ta zazwyczaj miewała na odwrocie zdjęcie właściciela i jego
podstawowe dane – imię, nazwisko, data urodzenia i norweski pesel. Zwykle więc
i brak dokumentów kończył się dla nich szczęśliwie. Norwegia obecnie wycofuje
karty bankomatowe z „dowodem osobistym”; chyba to będzie wymagało programu
edukacyjnego, by wytłumaczyć Norwegom, że muszą posługiwać się paszportami w
podróży, gdyż w tym kraju nie wydaje się
dowodów osobistych takich jak w Polsce. Znane są także przypadki, że rodzina z
trójką małych dzieci dopiero doleciwszy do portu docelowego w Tajlandii
orientowała się, że nie ma ze sobą paszportu dla niektórych dzieci. Wcześniej
nikt na to nie wpadł. Ot, nordycki luz.
Szczęśliwie dla
Polski, szybko wzrasta liczebność odwiedzin Norwegów w ojczyźnie Mickiewicza.
Jak wynika z obserwacji i rozmów z samymi zainteresowanymi, znakomita większość
z nich korzysta w ten sposób z bliskości i dostępności usług. Wciąż korzystny
przelicznik waluty (pomimo kryzysu naftowego), pozwala Norwegom cieszyć się
„absurdalnie tanimi” w ich odczuciu usługami i zakupami w Polsce.
Tak więc nie mowy
raczej o masowym wykupowaniu ubrań z sieciówek. W tym zakresie ceny są niemal
identyczne, no, choć oferta akurat w Polsce jest znacznie szersza. Ale już
towary bardziej luksusowe, butikowe, jakościowe buty, wyroby skórzane – są
znacznie tańsze, niż w Norwegii. No i jeszcze można odzyskać VAT, wywożąc towar
poza Unię Europejską.
Wielką i rosnącą
popualrnością cieszą się wszelkiego rodzaju usługi zdrowotno-kosmetyczne. To,
że Norwedzy jeżdżą do Polski do stomatologów, jest już dość oczywistym dla
wszystkich. Polscy lekarze słyną w Norwegii z kompetencji i niewiarygodnie niskich cen. Podobnie
optycy i okuliści – opłaca się nawet po odbiór okularów specjalnie do Polski
polecieć, byle nie zapłacić norweskiego cła, ani tym bardziej nie kupować
okularów w norweskim sklepie. Powszechne są wszelkie usługi typu „spa” –
kosmetyka. Doszło już wręcz do tego, że niektóre klientki przylatują do Polski
– zwykle do Gdańska – wyłącznie celem wizyty w salonie fryzjerskim bądź kosmetycznym.
Brzmi to równie fantastycznie, jak latanie polskcih gwiazd „za komuny” na
zakupy do Paryża. Tym razem role się odwróciły. Jakość i ceny polskich usług
podbijają rynek skandynawski i zdobywają serca Nordyków.
Skandynawowie są w
wielu sprawach niczym keczup. Długo się opiera, nim wyjdzie pierwsza kropla.
Ale jak już poleci, to pół butelki. Raz nawiązane relacje, otwarte rynki,
przekonanie do marki, pozostaje niemal „na całe życie”. Mody jednak się
zmieniają i nie można liczyć, że za parę lat Norwegowie nie „odkryją” nowego raju zakupowego.
Póki co, największa
rzesza jednak jeździ, by spędzić czas w hotelach i restauracjach. Tam już w
typowo norwesko-miejski sposób spędza się czas na jedzeniu i pijaństwie, nie zawrqacając
sobie głowy małostkami, jak atrakcyjne turystyczne miasta, oferty kulturalne,
przyrodę, czy najważniejsze zabytki. Od takich turystów barowych można co
najwyżej dowiedzieć się, że taksówka z lotniska była dziwnie tania i ulice
czystsze niż norweskie.
Są też na szczęście
rodziny, które chcą autentycznie zwiedzić coś ciekawego, dowiedzieć się coś o
kraju, o którym de facto w Norwegii nie wie się nic, poza tym, że jest tani,
szary, biedny, brzydki i gdzieś koło Rosji – czyli mniej więcej tyle, co o
Polsce wie jedna z polskich partii politycznych. Tacy familijni turyści
zwiedzają i krakowską Starówkę, i Wieliczkę, i Auschwitz, i warszawskie Stare
Miasto, i muzea; chętnie pytają Polaków jeszcze przed wyjazdem, co warto
zobaczyć w danym mieście. Inni z kolei na
propozycję podróży do Polski w nieskrywanym zdziwieniem pytają „O po co? Co wy
tam możecie mieć ciekawego?” Nie warto się silić na odpowiedź. Przy takim
podejściu, raczej marny trud przekonywania kogoś, kto zakłada, że niemal
40-miliony kraj nie ma nic do zaoferowania. W końcu to nie Niemcy, nie Paryż,
nie Nowy Jork, nie Tokio…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz