Produktów „made in
Poland” jest w Norwegii zaskakująco dużo. Rzecz jasna – w przypadku wielu z
nich nie da się tego faktu łatwo dostrzec. Niektóre takie wyroby są oznaczone
jako wyprodukowane w Unii Europejskiej. Polacy jednak mogą się cieszyć używając,
czy spożywając co nieco polskiego.
Polskiej produkcji są
przykładowo „szwedzkie” autobusy Volvo obsługujące komunikację miejską.
Ostatnio pojawiły się już pojedyncze Solarisy – bezsprzecznie polskie. Jest
sporo wyprodukowanych w Polsce Fiatów 500. Są i polskie elektryczne skutery,
których ze świecą szukać w ojczyźnie. Bardzo popularne małe samochody jak
Peugeot 107, Toyota Aygo i Citroën C1 – wszystkie z jednej czeskiej fabryki,
wyposażane są w silniki i skrzynie biegów z polskiej fabryki Toyoty. Są i
towarowe Volkswageny rodem z Wielkopolski.
Nie sposób pominąć tu
słynnych produktów z Ikei. Bodaj co trzeci produkt drewniany, bądź
drewnopochodny wykonany jest w Polsce; także część innych drobiazgów (np. niektóre
lampy). Wielu Norwegów nie ma świadomości, że używa polskich okien, polskiej
elektroniki, płyt kartonowo-gipsowych, bądź że przebywa w budynku wybudowanym
przez polskich inżynierów i polskie ekipy.
W norweskich sklepach
spożywczych spotyka się ledwie pojedyncze polskie produkty. Są tobatoniki Lion
i czasem paczkowane pieczarki[1].
Część chemii gospodarczej i kosmetyków może pochodzić z polskich fabryk, lecz
nie jest to wyraźnie wskazane.
Co ciekawe, na
niektórych produktach – np. na szamponach i innych kosmetykach, bywa i na
produktach spożwczych – jest opis po angielsku i po polsku, czasem po norwesku
i po polsku. Nie jest to raczej przejawem troski o polskojęzycznego klienta, a chyba
tylko ekonomiką przy drukowaniu opakowań towarów przeznaczocnych na poszczególne
rynki europejskie.
Nie bez znaczenia
wobec tego pozostaje zaopatrzenie w polskich sklepach. Są nieliczne, małe, ale
zdają się zapełniać niszę i spełniają podstawowe potrzeby zaopatrzeniowe
Polaków. Sklepy zapewniają najpopularniejsze towary spżywcze – od nabiału,
przez wędliny, słodycze, po tzw. długoterminowe. Są nawet buraczki (w Norwegii
trudnodostępne), kiszona kapusa i kiszone ogórki. Oprócz tego polskie sklepy
zapewniają podstawowe produkty chemii gospodarczej z Polski. Na Wielkanoc i
Boże Narodzenie (a nawet na tłusty czwartek) polskie sklepy zapewniają
specyficzne, świeże produkty prosto z Polski (na indywidualne zamówienie), np.
karpie, ciasta itp.
Co ciekawe, polskie
produkty spożywcze – choć już w znacznie bardziej ograniczonym zakresie – można
znaleźć w innych „etnicznych” sklepach, na przykład w tureckich, czy rosyjskich.
Trzeba przy tym pamiętać, że polskie produkty w Norwegii nie oznaczają polskich
cen. Norweski rynek rolno-spożywczy jest silnie chronony horrendalnymi cłami;
do tego dochodzi koszt transportu i zysk właściciela sklepu, który przecież
musi utrzymać się przy norweskich kosztach życia.
Istniało także polskie
„podziemie” alkoholowe – piwo i wódkę można było kupić od przemytników. Na
szczęście ten proceder nie był bardzo rozpowszechniony. Nie kojarzy się już
Polaków z przemytnikami. Gangsterka została ukrócona, a przynajmniej mocno
ograniczona.
Polskie piekarnie jako
takie nie istnieją. Są za to zakłady, w których – siłą rzeczy – pracują Polacy
i zdołali przekonać firmę do wprowadzenia wyrobów, które Polacy mogą nazwać jakościowymi – chleb nieco lepszy od
norweskiego, słodkie bułki bez kardamonu[2]
itd. Są to wyroby dość drogie (np. 45-68 kr za bochenek chleba) nawet jak na
norweskie warunki i jest ich bardzo mało.
[1] Te na równi popularności konkurują z litewskimi.
[2] Większość norweskich odpowiedników polskiej drożdżówki to bułki silnie
przyprawione kardamonem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz