Duże zaskoczenie czeka
tego polskiego turystyę, czy przybysza, który po miastach ponoć najbogatszego
kraju na świecie oczekiwałby atrakcyjnej architektury. Gdy pominąć Oslo, które
jest piękne, „murowane” i europejskie w polskim tego słowa znaczeniu, widok pozostałych
miast skłania raczej do wrażenia, że widzi się miasteczka rosyjskiej prowincji.
Większość domów
mieszkalnych jest drewniana, zaś ich styl nie zmienił się o jotę od około stu
lat. Ba, nawet budując nowe domy, robi się to według technologii co najmniej
50-letnich, a w stylistyce żadnym detalem nie odbiegającej od wiekowego tła.
Dom tuż po wybudowaniu jawi się identycznym do okalających go zabytków i
nie ma tym stwierdzeniu żadnej złośliwości.
Architektura
przestrzeni publicznej – firmy, biurowce, urzędy, banki itd. to raczej
euforystyczne podejście do stylistyki brutalistycznej (znanej na przykład z XX-wiecznego
dworca PKP w Katowicach). Ciężkie, betonowe bryły dominują nad ulotną – by nie
rzec wątpliwą – urodą drewnianej zabudowy mieszkalnej. Niezbyt obficie
ukraszone szkłem budynki straszą gołym, surowym betonem. Na to nakłada się
absolutne zaniedbanie – brak malowania, sidingu, tynkowania, czy choćby
czyszczenia. Skutkuje to masą brunatnych prostokątów i odrobiną szkła. Nowsze
budynki przynajmniej wyłamują się z tej tendencji atakując oknami od podłogi do
sufitu – w myśl nordyckiej otwartości. Mycie okien? Nie trzeba, od tego jest
deszcz.
Zdarzają się miejscami
nawet klomby i betonowe donice, jakich w Polsce nie brakowało aż do lat
dziewięćdziesiątych. Ich zawartość to najczęściej goła ziemia i parędziesiąt
niedopałków, zrzadka przełamane kwiatkiem, albo jego zdziczałą formą[1].
Chodniki, krawężniki i place raczej nie zawstydzają polskich trotuarów.
Wszystko to musi
dziwić, szczególnie w tak bogatym kraju. Kraj ten jednak nie lubi wydawać
swoich pieniędzy na byle co i upiększanie tego, co jest. Polak nazwałby
to – zgodnie z prawdą – niechlujstwem i skąpstwem. W Norwegii postrzegane to
jest dumnie jako przejaw nordyckiego pragmatyzmu oraz ekspresją nordyckiego
poczucia oszczędnej w formie estetyki sformułowanej w filozoficznym „im mniej,
tym więcej”.
Na tym tle szczególnie
wybijają się perełki architektoniczne pojedyncze niczym skwarki w kotle
cienkiej zupy. W ich przypadku – rzecz jasna – da się znaleźć prawdziwość
dobrego, nordyckiego stylu, opartego o proste linie i formy, nie przeładowanego
detalami, starającego się za to wkomponować w kontekst otoczenia, nawiązujący
do miejsca i przyrody. Niech za przykład posłuży słynna Arktyczna Katedra w
Tromsø, Opera w Oslo, czy Muzeum Przemysłu Naftowego w Stavanger. Podobnie
pojedyncze domy mieszkalne zaskakują formą, najczęściej przejawiającą się
przejrzystością domu na wskroś. Są i takie absurdy, jak muzeum w Stavanger przy
Muségata, gdzie piękny XIX-wieczny budynek zasłonięto szpetnym, prostokątnym
pawilonem na szczudłach, pod którym wchodzi się do zabytkowej części obiektu.
Ogólne wrażenie
pozostaje raczej mocno negatywne i przypomina (średniemu i starszemu pokoleniu)
czasy siermiężnego, późnego PRL-u.
[1] Choć są i rabaty – głównie w miejscach
turystycznych – gdzie co kilka tygodni ekipa robotników wymienia rośliny, by
utrzymać kwitnienie przez cały sezon turystyczny właśnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz