czwartek

Egalitaryzm

                W Norwegii – podobnie jak w innych skandynawskich państwach – obowiązuje deklaratywny egalitaryzm. Deklaratywny, bowiem nieco utopijny w niektórych aspektach, przesadny i na siłę eksponowany w niektórych sprawach. Nie można jednak zaprzeczyć, że istnieje w jakiejś mierze i bez wątpienia w większej, niż w Polsce.

                Z pewnością w egalitaryzm panuje w Norwegii w sferze płac. Według oficjalnych wskaźników Norwegia cieszy się najmniejszym na świecie(!) rozstrzałem między średnio najniższymi i średnio najwyższymi płacami. Tak więc pod względem zarobków – większość rdzennego społeczeństwa (a więc nie koniecznie imigrantów) stać i na dom lub mieszkanie, i na samochód, i na wakacje przynajmniej raz w roku. Standard życia jest przeciętnie taki, jak w Polsce odczuwalny w grupie tzw. klasy średniej.

                Podobnie jest, jeśli chodzi o obsadę stanowisk. Panuje przekonanie – być może słuszne – że jest równowaga w obsadzie stanowisk kierowniczych i wyższych pomiędzy płciami. W wyniku politycznej poprawności nawet o tym się nie rozmawia. Nietrudno jednak dostrzec, że rzeczywiście nie widać dyskryminacji w tej materii.

                Jako że w Norwegii – z bardzo nielicznymi wyjątkami - każdy z każdym jest „na ty”, taki jest obecnie norweski język[1], nie podkreśla się swojej wyższej pozycji. W zasadzie kierownicze, czy dyrektorskie stanowisko to raczej rola w firmie, niż pozycja w hierarchii społecznej. Może się to podobać Polakom, szczególnie tym zmęczonym „trudnym” szefem. Choć oczywiście są od tej normy odstępstwa, jak w każdej innej sprawie.

                Więcej rozbieżności zachodzi na tle rasowym i etnicznym. Przy czym zachodzące zjawiska bywają zaskakujące. Z jednej strony skrywany, nie nazwany rasizm (niegdysiejsze zakazy osiedlania dla Żydów, dzisiejsza niechęć do Cyganów, Wschodnioeuropejczyków i Rosjan), z drugiej strony – prawdopodobnie usiłujący to zbilansować – protekcjonizm. Tak oto nie widać Azjatów ani przedstawicieli Europy Środkowej, czy Wschodniej na stanowiskach kierowniczych, Ukraińcom raczej nie wydaje się wiz, a w tym czasie cała rzesza azjatyckich pracowników fizycznych, informatyków, lekarzy i inżynierów od ręki dostaje prawo pobytu i pracy. Nikt teraz nie może oskarżyć Norwegii o apartheid, czy rasistowskie podejście, bo dotyczą one niezauważalnych Europejczyków.





[1] Formy grzecznościowe „Pani”, „Pan” zachowały się tylko w pismach urzędowych i bardzo oficjalnych wypowiedziach.


Wścibskość

                Wścibskość to temat nieco drażliwy w rozmowach z Norwegami. Sami o sobie mają wyuczoną opinię, że wścibskość jest niemal genetycznie obca norweskiej kulturze i postawie nowoczesnego społeczeństwa. Dzieci uczy się „od małego”, że nie należy interesować się tym, co robią, czy jak wyglądają inni, że nie zagląda się ludziom do domów przez okna, że nie gapi się wścibsko na innych.

                Widocznym przejawem tej kultury jest niemal absolutny brak… firan w oknach, nierzadko też brak jakichkolwiek zasłon, rolet, czy żaluzji. Niektóre mieszkania i domy wręcz krzyczą swoją otwartością, szczególnie nocami, gdy światła są pozapalane (vide rozdział o ekologiczności), a na zewnątrz ciemno, więc całe mieszkanie widać jak na tacy, czasem przez okna sięgające od sufitu do podłogi. Dotyczy to także mieszkań na (bardzo niskich) parterach, czy w śródmiejskich suterenach, gdzie idąc chodnikiem, chcąc nie chcąc, widzi się, w jakiej pościeli śpią mieszkańcy piwnicy, co piją do kolacji, czy jaką książkę czytają, siedząc w fotelu w kraciastych skarpetach i pijąc kakao.

                Tyle jeśli chodzi o deklaratywność w tej sprawie. Gdy przechodzi się do faktów, rzecz ma się z goła inaczej. Jeszcze do niedawna nie trzeba było nawet zbytniego wysiłku, by dowiedzieć się, ile zarabia sąsiad, szef, czy szwagierka. I z tego korzystano. Wystarczyło wtedy wejść na stronę internetową każdej większej gazety, stacji telewizyjnej itp. Na ich serwerach udostępniano skopiowane legalnie bazy danych urzędu skarbowego wraz z profilowaniem i statystykami. Kilkadziesiąt sekund klikania wystarczyło, by dowiedzieć się nie tylko ile kto zarobił w danym roku, czy latach ubiegłych, ale ile miał oszczędności, ile warte były nieruchomości tej osoby i jak to wygląda na tle innych mieszkańców danej dzielnicy, miejscowości, danego rocznika, czy mających to samo imię, bądź nazwisko. Tajemnicą poliszynela było, że chętnie wykorzystywano te dane z czystej ciekawości.

                Od kilku lat nie ma już tak łatwego kopiowania baz. Wciąż każdy legalny mieszkaniec Norwegii, bądź firma, czy instytucja mająca norweski NIP, może sprawdzić majętność, zadłużenie i zarobki każdej osoby. Różnica polega teraz na tym, że trzeba się zwrócić w tej sprawie do urzędu skarbowego, a osoba sprawdzana zostanie potem poinformowana listownie o dokonanej kontroli wraz z informacją, kto ją sprawdzał. To drastycznie ograniczyło wścibskość w tej materii. Podaje się publicznie wyłącznie dane najbogatszych mieszkańców kraju.

                Pozostaje jeszcze sprawa bezinteresownego donosicielstwa. Coś, co w Polsce istnieje w niewielkim stopniu, nie jest zbyt częste i jest niemile widziane – głównie z powodu skojarzeń z donosicielstwem i denuncjacją władzom okupacyjnym. W Norwegii jest to z kolei tak naturalne jak mleko w lodówce. Sąsiad – jeśli nie lubi swojego sąsiada, może albo „oskarżyć” go o podejrzenie wysoki standard życia, lub przeczuwa czyny nielegalne, chętnie w donosie wyraża swoje obawy co do tego. Niektórzy się z tym nawet nie kryją. I tak, jeśli ktoś odbudował swój stuletni garaż, albo na wakacje wyjechał już trzeci raz w roku, a inni jeżdżą „tylko” dwa razy, znaczy, że coś musi być na rzeczy i wskazuje się urzędowi skarbowemu, celnikom, czy policji podejrzanego. Legendy miejskie powtarzają wręcz, że sąsiedzi w ramach sąsiedzkich niesnasek lub w wyniku zazdrości o majętność doprowadzają oczerniającymi oskarżeniami do odebrania dzieci rodzicom przez specjalny urząd.


                Tak samo wszelkie sprawy, gdzie może paść podejrzenie o zatrudnianie pracowników na czarno, import drogich towarów z zagranicy, picia piwa na własnym(!) tarasie – należy się spodziewać rychłej interwencji odpowiedniego organu państwowego. A donosiciel nawet nie raz dysponuje dowodami w postaci zdjęć albo filmu.



sobota

Lekarze i przychodnie

                Podobnie jak dotyczy to wszelkich innych usług w Norwegii, tak i podstawowa opieka medyczna pozostaje na miernym poziomie. W tym kraju lekarzy zwyczajnie brakuje. Być może jedną z przyczyn jest to, że nie jest tam to zawód prestiżowy, ot specjalistyczny, jakich wiele. Norwegowie aspirują powszechnie do bycia specjalistami w dowolnej materii; jak się może czasem wydawać, już samo aspirowanie poprawia im samopoczucie i daje poczucie spełnienia ambicji – niewiele osób naprawdę rozwija się zawodowo.

                Tymczasem zawód lekarza wymaga rozwoju. W Norwegii rozwój ten jest skanalizowany w zupełnie innym kierunku, aniżeli w Polsce. Lekarz „rodzinny” – po norwesku fastlege (fast – stały, lege – lekarz) bywa jedynym lekarzem, do jakiego ma się dostęp. Niektórzy nawet innego w życiu nie widzieli, mimo przebytych różnych chorób. Celem lekarza jest obsłużyć pacjenta, czy może raczej klienta kompleksowo. Tak jest zbudowany norweski system POM[1].

                Zamiast kierować do specjalisty w razie dolegliwości wybiegających poza wiedzę ogólnolekarską, traktuje się pacjenta według pewnego schematu. W pierwszej kolejności proponuje mu się coraz silniejsze leki przeciwbólowe. Jeśli ta metoda się nie sprawdza, można jeszcze zwiększyć dawkę aktualnie stosowanego medykamentu na daną przypadłość. Lekarz ogólny musi mieć – albo tak przynajmniej oficjalnie się mówi – szeroką wiedzę od pediatrii, przez wszelkie specjalności jak ortopedia, kardiologia, internistyka, pneumologia, psychologia, psychiatria, dermatologia, urologia itd. aż po geriatrię.

                Można się spodziewać, że szerokość tej wiedzy jest dość proporcjonalna do jej płytkości. Tak długo, jak się da, nie odsyła się pacjenta do specjalisty. Lekarz ogólny doczyta sobie o przypadłości (może nawet w internecie, na Wikipedii, przy pacjencie), poszuka nowych lekarstw, o których nigdy wcześniej nie słyszał i nie za bardzo zna jego specyfikację, jak interakcje itp.

                By nie popadać w histerię, należy dodać, że do specjalisty w końcu da się trafić. Specjalista, owszem, przebada, zdiagnozuje, wyda zalecenia i… odeśle celem kontynuowania kuracji z powrotem do lekarza ogólnego, do którego jest się przypisanym. W największych miastach Norwegii, czy wręcz w całych województwach można znaleźć autentycznie pojedynczych specjalistów poszczególnych lekarskich profesji. Część z nich przyjmuje tylko w ramach wizyt prywatnych (w tym także prywatnego, drogiego ubezpieczenia dodatkowego). Stąd też nie praktykuje się odsyłania ciężarnych kobiet do ginekologa, czy kogoś z bólem stawów do ortopedy. Tym ma zająć się lekarz ogólny. Także w szpitalach – pomimo dobrego, drogiego wyposażenia, liczebność lekarzy-specjalistów jest znikoma.

                Ostatnio pojawiła się – może nie masowa, ale zauważalna – fala studentów medycyny udających się na studia do Polski. Może to być zaskoczeniem, ale Polska jest w Norwegii znana z bardzo dobrej edukacji medycznej. Są więc skłonni młodzi Norwegowie nauczyć się podstaw polszczyzny, by studiować w Polsce. Opłaca im się to pomimo, że w swoim kraju mają studia za darmo. Norweski student może jednak – i jest to powszechne, łatwodostępne – wnioskować o grant na studia za granicą. Jedni więc lądują na szacownych uniwersytetach Wielkiej Brytanii, Kanady, USA, inni wybierają Polskę. Koszt czesnego opłaca im norweski podatnik; w Polsce jest to kwota śmiesznie niska wobec budżetów norweskich instytucji, a koszt życia w Polsce pozwala im wręcz zaoszczędzić ze stypendium, które przy dobrych wynikach w nauce może wynieść netto niemal tyle, co średnia płaca w Norwegii.

                Polskich lekarzy w Norwegii jest – nomen omen – jak na lekarstwo. Nawet jeśli mają zaawansowane specjalizacje, w norweskim systemie częstokroć trafiają na etat fastlege. Z jednej strony może to nieco marnować ich dorobek, z drugiej strony może zdarzyć się tak, że do polskiego ginekologa na etacie lekarza ogólnego brakuje miejsc w kolejce podczas gdy do innych można zapisać się od ręki.

                Wizyty lekarskie można umawiać przez internet, SMS-em, czy telefonicznie. W ramach darmowej służby zdrowia wizyta płatna jest od 140 do 200 koron. Resztę pokrywa ubezpieczenie. Na pacjenta przewiduje się 10-15 minut. I nawet jeśli uskarża się na złożone dolegliwości, lekarz nie poświęci mu więcej czasu, bo czekają inni klienci(!), trzeba więc umówić się ponownie i od nowa zdać sprawę lekarzowi podczas kolejnej wizyty.

                Każda przychodnia jest prywatnym przedsiębiorstwem. Rzadko są to osobne budynki, zwykle przychodnią jest przestrzeń biurowca, zaplecze sklepu, piętro domu mieszkalnego, czy bloku. Standard wyposażenia wnętrza nie oddaje jakości obsługi – może to być zatęchła poczekalnia niczym palarnia papierosów z lat siedemdziesiątych, może być czyściutko, wręcz sterylnie i przyjemnie. Każda przychodnia musi mieć zaplecze pielęgniarskie i podstawowy punkt laboratoryjny. Podstawowe padania krwi itp. są niedrogie i wykonywane na miejscu. Na bardziej złożone, czy rzadziej wykonywane, próbki wysyła się do zewnętrznych laboratoriów. Odpłatność zawsze dokonuje się na miejscu – najczęściej akceptowana jest tylko norweska karta obciążeniowa (do konta bankowego) i gotówka; w niektórych przychodniach płaci się w terminalu jak przy kasie sklepowej, w innych są „wpłatomaty” do samodzielnej obsługi.







[1] Podstawowa opieka medyczna

L4

                Każdy zatrudniony, czy samozatruniony ma prawo do zwolnienia lekarskiego. Można na nim przebywać maksymalnie rok, by wciąż podlegać ochronie praw pracowniczych. Otrzymuje się 100% pensji. Istnieją także zwolnienia cząstkowe – pozwalające na przykład wykonywać pracę w 50% czasu pracy zapisanego w umowie.

                Dużym odstępstwem od norm znanych z Polski jest egenmelding, czyli „samozwolnienie”. Pracownik ma prawo do samodzielnej oceny swojego stanu zdrowia i jeśli uzna, że nie nadaje się do pracy, informuje przełożonego, że nie może przyjść ze względu na złe samopoczucie. Ma obowiązek sam się wykurować. Zwykle Norwedzy stosują „domowe metody babć” – alkohol i inne ludowe medykamenty. Takich dni w roku ma się 12 (wykorzystany dzień „kasuje się” po roku od użycia). Co ważne, także są płatne 100% i nie zmniejszają puli urlopu! Niektórzy skrupulatnie wyliczają, ile im się jeszcze należy takich dni i nagle dostają dwudniowej zapaści, by wykorzystać maksymalnie prawo do wolnego. Niektórzy pracodawcy oczekują, że z tego prawa korzystać się będzie w trzech blokach czterodniowych, albo sześciu dwudniowych, jest to jednak nieformalny zwyczaj i nie jest powszechny; wynika raczej ze zrozumienia dla chorego, że potrzebuje kilku dni, by dojść do siebie.


                Na temat egenmelding trwa obecnie dyskusja społeczna i w kilku regionach eksperymentalnie ograniczono nieco atrakcyjność tego prawa, podobnie jak obniżono zasiłki chorobowe tam do 80%. Doprowadziło to do radykalnej i natychmiastowej poprawy zdrowotności zatrudnionych.

Tolerancja religijna, tolerancja dla mniejszości


                Norwegowie – jak można się spodziewać po kraju nordyckim – mają przeświadczenie o swojej otwartości i niekończącej się tolerancji na wszelkie „odmienności”. Jak wiele innych spraw, tak i w tym przypadku rzeczywistość częściowo przynajmniej rozmija się z samooceną.

                Prawdą jest, że Norwegia jest otwarta na imigrantów[1]. Trudno wręcz zrozumieć, jakim sposobem do tego kraju trafia tak wielu imigrantów z tak egzotycznych miejsc jak Iran, Pakistan, Afganistan, Afryka Centralna, Czeczenia, Filipiny, Wietnam. Nie są to raczej ludzie, którzy granicę przemierzyli pod osłoną nocy, pieszo, idąc gdzieś z głębi Azji czy Afryki. Musieli tam więc trafić drogą oficjalną. Norwegia nie chwali się głośno, jak sprowadza tych osadników. Poza chrześcijańską mniejszością na przykład z Iranu, Filipin i Wietnamu – w dużej części są to imigranci muzułmańscy.

                Przyznaje się, że część ruchu granicznego nie podlega kontroli – to wobec wydłużonej linii brzegowej i braku technicznej możliwości ochrony granicy morskiej. Stąd też – jak podaje norweska policja – szacuje się, że w tym kraju rezydują dziesiątki, jeśli nie setki osób ściśle związanych z muzułmańskim terroryzmem, tzw. „śpiochów” oczekujących na zadania wywrotowe, bądź organizujących siatkę wyznawców ekstremistycznych odłamów wśród islamskiej diaspory w Norwegii.

                Imigranci ci mają status uchodźców, co kwalifikuje ich do prawa darmowej nauki języka i kultury (jest to warunek konieczny do otrzymania norweskiego obywatelstwa), a także do darmowego kształcenia zawodowego, czy nieodpłatnego uzyskania licencji na wykonywanie niektórych zawodów. Osoby te otrzymują nieodpłatnie, bądź za symboliczną, częściową odpłatnością mieszkania socjalne (o standardzie identycznym jak mieszkania oferowane na rynku komercyjnie), opiekę zdrowotną i raz do roku wakacje wyjazdowe[2] dla rodziny na przykład na Wyspy Kanaryjskie. Oferta ta rzecz jasna nie dotyczy przybyszów z krajów Europejskiego Obszaru Gospodarczego, czy fachowców posługujących się wizą czasową z prawem do pracy. Ci za wszelkie te usługi muszą płacić normalne, komercyjne ceny.

                Nie powinien więc dziwić fakt, że przykładowo w stolicy Norwegii już ¼ mieszkańców to imigranci lub ich dzieci w pierwszym pokoleniu.

                Są także imigranci ekonomiczni. Część z nich to „osadnicy”, część to ekspaci. W tej grupie wydzielić można tych, którzy przyjechali do Norwegii na podstawie uprawnień przysługujących obywatelom Europejskiego Obszaru Gospodarczego (np. Polacy, Litwini, Anglicy, Francuzi, Włosi, Łotysze, Niemcy)[3] oraz tych, którzy – w uznaniu kwalifikacji potrzebnych gospodarce Norwegii – dostali wizy z prawem pracy (np. Amerykanie, Australijczycy, Arabowie, Kazachowie, obywatele Ameryki Południowej, Turcy). W tej ostatniej grupie najliczniejsi jednak jawią się Hindusi. Im państwo norweskie z chęcią i łatwością przyznaje, a potem odnawia dwuletnie wizy pobytowe z prawem do pracy. Są to w większości inżynierowie (głównie informatycy), których Norwegii chronicznie brakuje. Nie sposób jednak nie zauważyć, że są oni objęci swoistym specjalnym traktowaniem, którego brakuje dla narodowości ze Wschodniej Europy – z Ukrainy, Rosji, Mołdawii, Gruzji (a nawet Bułgarii i Rumunii – wciąż objętych kontyngentami limitów). Tych raczej państwo norweskie zdaje się traktować jak potencjalnych naciągaczy.

                Z pewnością władze Norwegii nie chcą być posądzone o rasizm, stąd tak łatwo uzyskać pozwolenia, mając „odmienny wygląd”. Opinia ta nie jest wyrazem niechęci do kogokolwiek, tak mówią sami o sobie sami zainteresowani, ciesząc się z nieformalnych przywilejów. W tej sytuacji nie mają do zadowolenia Europejczycy o typowej, niewyróżniającej się  urodzie, a nie będący obywatelami państw mających pełen dostęp do norweskiego ryku pracy. W wyniku tego społeczność norweska zawiera coraz większy udział nieeuropejskich mieszkańców i zupełnie odmiennych kultur oraz religii.

                Daje się zauważyć powstawanie w norweskich miastach dzielnic o nasilonej charakterystyce etnicznej. Nawet w średniej wielkości miastach da się już zauważyć istnienie – jeszcze nie gett, ale już wyraźnie zarysowanych – dzielnic afrykańskich, muzułmańskich, czasem także polskich.

                Formalnie mniejszości seksualne w Norwegii cieszą się pełną swobodą, a nawet wspólnota protestancka w osobach około połowy luterańskich kapłanów dopuszcza jednopłciowe małżeństwa. Etyka i przepisy dotyczące środowiska pracy nie tolerują żadnego dyskryminowania na tym tle. W prywatnych rozmowach daje się tymczasem zauważyć mniej więcej taką samą postawę wobec wszelkich mniejszości, jak obserwuje się w Polsce. Jest to od pełnego zrozumienia i akceptacji („to ich sprawa, niech robią, co chcą”), do wyśmiewania i obrażania. Na ulicach nie widać homoseksualnych par. Można więc powiedzieć, że faktycznie Polska nie pozostaje w tyle w tej materii za rzekomo ultraliberalną Skandynawią. Wszelkie różnice na tym polu między Polską a Norwegią pozostają w sferze prawodastwa, lecz nie ma ich w sferze faktów życia codziennego.

                Choć działy kadr w firmach oficjalnie sprzeciwiają się jakiejkolwiek formie dyskryminacji, faktycznie nie obserwuje się oporu wobec wyśmiewania czy to Polaków, czy Rosjan, czy Niemców, czy homoseksualistów, czy Szwedów albo katolików itd. Każda odmienność od norweskości albo luteranizmu może być przyczynkiem do obstrukcjonizmu albo poniżania. Nie jest to na szczęście szczególnie nasilone zjawisko, aczkolwiek kłamstwem by było stwierdzenie, że go nie ma.

Ani na ulicach, ani w środowisku pracy prawie nie widzi się więc osób jawnie utożsamiających się z mniejszościami, do których należą. Do wyjątku należą tu kobiety z rodzin muzułmańskich, lecz te zazwyczaj nie pracują zawodowo. One – nakazem swojej rodzimej kultury – zarówno starsze, jak i nastolatki w wieku szkolnym – noszą chusty zakrywające głowy, a nawet długie ubrania odstające stylem od powszechnie widywanego na europejskich ulicach; ich mężowie i męscy rówieśnicy nie wyróżniają się ubiorem z tłumu. Widać także nielicznych mężczyzn-muzułmanów w przydługich koszulach, rzadziej w czymś na kształt sutanny. Pod klubami dla imigrantów muzułmańskich i afrykańskich (im braku zintegrowania z Norwegami się nie wypomina) a także za kierownicami taksówek nie sposób nie zobaczyć panów z długimi brodami typowymi dla Azji Centralnej.

                Więcej ciekawych informacji na temat udziału mniejszości narodowych można znaleźć w Internecie; doskonale ujęto to na blogu pt. „Eve w Norwegii”[4].







[1] Wbrew opiniom ekonomistów, mówiących „Albo państwo opiekuńcze, albo otwarte granice”.
[2] Informacja niepewna.
[3] Mieszkańcy państw nordyckich (poza Norwegią – Finlandia, Szwecja, Dania, Wyspy Owcze, Islandia) mają specjalne, jeszcze dalej idące udogodnienia w osiedlaniu się w dowolnym kraju regionu nordyckiego.
[4] Dostęp aktualny w październiku 2015 roku.

Z polską rejestracją w drogę

                Szczęśliwie Norwegia zaadoptowała znaczącą część prawodawstwa unijnego w sferze ruchu drogowego[1] i powiązanych z tym kwestii. Dzięki temu podróż do Norwegii samochodem zarejestrowanym w Polsce nie nastręcza żadnych trudności formalnych. Mając nowe tablice (białe z niebieskim paskiem), nie trzeba mieć naklejki „PL” (tzw. owalu). Koniecznym jest legitymowanie się ubezpieczeniem OC; jako że w Polsce polisę można opłacić na niewiele mówiącym blankiecie opłat, warto – dla uproszczenia ewentualnego dialogu z policją – zabrać ze sobą zieloną kartę, nie jest to jednak wymóg prawny. Z uwagi na horrendalne koszty usług i trudnodostępne części, warto uzbroić się w ubezpieczenie AC i assistance obejmujące również ten kraj.

                Nikt raczej nie odważyłby się jechać na tak daleką wyprawę rozpadającym się gruchotem, niemniej warto mieć na uwadze, że tak celnik, jak i policjant może „uziemić” samochód ewidentnie nie spełniający warunków bezpieczeństwa, bądź ochrony środowiska.

                Jak każdy mieszkaniec Unii, bądź Strefy Schengen, Polacy mają swobodę poruszania się także po Norwegii. Jadąc turystycznie, nie trzeba się zbytnio martwić formalnościami. Pieczątek na granicy i tak nikt nie stawia. Dowód osobisty trzeba ze sobą mieć (dla niepełnoletnich obowiązkowo osobny paszport).

                Sytuacja podrużującego autem z polską (bądź każdą inną nienorweską) rejestracją zmienia się, gdy zamieszka w Norwegii. Wówczas podlega się już zupełnie innym regulacjom. Wciąż – pod pewnymi warunkami i w ograniczonym zakresie – można używać pojazdu zarejestrowanego np. w Polsce.

Osoba, która osiedliła się w Norwegii na maksimum rok i jest w stanie udowodnić, że nie zostaje na dłużej (np. posiada 10-, czy 12-miesięczny kontrakt z pracodawcą), może jeździć swoim samochodem po Norwegii w tym czasie. Ważne jest, by mieć zawsze ze sobą w samochodzie dokumenty poświadczające status i czas rezydowania w Norwegii. Podczas kontroli policyjnej, bądź celnej trzeba będzie – na żądanie – wykazać się takimi dokumentami.

Jeżeli ktoś na podobnych warunkach zostaje na drugi rok w Norwegii, czyli wciąż jest to posada tymczasowa, ograniczona maksymalnie do drugiego roku, wówczas także można jeszcze używać swojego pojazdu. Trzeba jednak zgłosić ten fakt formalnie do urzędu celnego i otrzymać specjalne zaświadczenie o tym zgłoszeniu. W przeciwnym wypadku podpada się pod paragraf o niezgłoszonym imporcie.[2]

Prowadząc działalność gospodarczą w Polsce i w Norwegii, i mając pojazd z polską rejestracją, można nim nawet przez lata jeździć po Norwegii. Warunkiem jest możliwość udowodnienia, że pojazd służy do prowadzenia działalności w Polsce, a za każdym razem jest w Norwegii jedynie celem dostarczenia towaru. Koniecznym jest więc wożenie ze sobą dokumentów rejestracji firmy w Polsce (warto je przetłumaczyć na norweski, lub angielski) oraz całej historii dokumentów udowadniających, że pojazd tem opuszcza Norwegię regularnie. Mogą to być na przykład bilety promowe, zagraniczne faktury za paliwo z podanym numerem rejestracyjnym itp.

Z kolei osoba, która pracuje na umowę o pracę na czas nieokreślony, albo prowadzi działalność gospodarczą w Norwegii, od samego początku nie ma prawa jeździć swoim zagranicznym pojazdem w Norwegii. Wjeżdżając do kraju, albo w dniu otrzymania takiej pracy musi albo pozbyć się swojego samochodu, albo go oclić. Cło i wszelkie opłaty zamykają się w kwocie ok. 104% wartości rynkowej auta.

Podobnie osoba, która ma dowolny inny status (na przykład pracownik tymczasowy) ale mieszka w Norwegii trzeci rok, podchodzi pod ten wymóg. Również jeśli prowadzi się samochód innej osoby, a jest on zarejestrowany poza Norwegią, to o ile właściciel nie znajduje się w pojeździe i nie kwalifikuje się do prawa użytkowania auta z obcą rejestracją (np. odwiedzający, turysta tranzytowy, mieszkaniec krótkoterminowy), to tak samo ten samochód podlega obowiązkowi celnemu. Tak więc uwaga – prowadząc w Norwegii samochód kogoś z rodziny, czy znajomego – lepiej by był on w samochodzie, by nie popaść w kłopoty. W tym kraju nikt nie będzie chciał słuchać tłumaczeń – prawo to prawo i kropka.

Próba konsultacji telefoczninej z urzędem celnym może przynieść fałszywe informacje. Urzędnik chętnie powie, że nie ma żadnego problemu i można jeździć do woli autem z każdą zagraniczną rejestracją. To jednak fałszywa porada, niezgodna ani ze stanem prawnym, ani z praktyką.

W razie zatrzymania „nielegalnego importu”, kierowca ukarany będzie grzywną w wysokości około 80 tysięcy koron oraz obowiązkiem oclenia pojazdu. Zdarza się więc, że niektórzy po opłaceniu grzywny zrzekają się samochodu na rzecz skarbu państwa norweskiego, by nie płacić opłat importowych.

Mimo tych ograniczeń, na norweskich ulicach widać sporo pojazdów z zagranicznymi rejestracjami. Dominują polskie, co dość naturalne wobec liczebności Polonii w Norwegii. Nie brakuje tablic z Rumunii i – rzecz jasna – ze Szwecji. Oprócz tego całkiem nierzadko widuje się rejestracje z Francji, Danii, Finlandii, Łotwy, Włoch i Hiszpanii. Znacznie rzadziej, acz wciąż dość regularnie spotyka się z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Wysp Owczych, Islandii i z Portugalii. Bywają ciężarówki z Holandii. Do rzadziej widywanych należą pojazdy z Estonii, czy czeskie. Zupełnie wyjątkowo tylko, aczkolwiek jednak widuje się rejestracje amerykańskie, greckie, luksemburskie, austriackie, irlandzkie, szwajcarskie, czy z krajów azjatyckich – jak Rosja, czy Zjednoczone Emiraty Arabskie oraz zagranicznych sił zbrojnych w ramach NATO w Norwegii (głównie niemieckie). Dopuszczone są do ruchu pojazdy z kierownicą po prawej stronie i z rzadka można takie zobaczyć, zwykle z norweską rejestracją, rzadziej z brytyjską.

Gdy ktoś podróżuje po Norwegii i ma wątpliwości, czy wolno mu wjechać np. na buspas, bo widzi inne pojazdy tam się poruszające, należy pamiętać, że istnieje pewna kategoria pojazdów, które – poza autobusami właśnie – mają prawo poruszać się takim pasem (o ile nie jest on fizycznie wydzielonym i oznaczonym jako wyłącznie dla autobusów). Są to jednoślady, jeśli nie ma dla nich osobnego pasa, a także pojazdy elektryczne – w Norwegii zawsze z rejestracją „EL”, „EK”, a przyszłości także „EE”, napędzane wodorowym – rejestracja „HY”[3] oraz taksówki i pojazdy służb uprzywilejowywanych. Nawiasem mówiąc, w niektórych miastach pojedyncze buspasy są zarezerwowane tylko w określonych na znaku godzinach. Z kolei pojazdy elektryczne, których w Norwegii jest mnóstwo, prawdopodobnie już niedługo nie będą upoważnione do korzystania z buspasów.








[1] Uwaga na przepisy – część mimo wszystko jest odmienna od europejskich, także zwyczaje kierowców w niektórych chwilach mogą niebezpiecznie zaskoczyć.
[2] Gdyby ktoś zasięgnął telefonicznie informacji w norweskim urzędzie celnym, może uzyskać ustną informację, że nie trzeba dopełniać żadnych formalności. Nie należy brać tej porady za prawdziwą. To nierzadkie zjawisko, że pracownicy różnych służb podają fałszywe informacje, nie biorąc za to odpowiedzialności i nie da się na nie powołać w przypadku kontroli celnej, czy policyjnej.
[3] Nie mylić z hybrydowymi – te nie mają żadnych dodatkowych praw i mają zwykłe rejestracje

Puste wystawy, gołe manekiny

                Doprawdy, nawet po latach spędzonych w Norwegii, wciąż Polakowi będzie trudno zrozumieć, dlaczego podczas wyprzedaży sklepowych ich witryny świecą pustkami smutniejszymi, niż widok polskich sklepów w roku 1980. Z wystaw znikają wszelkie towary, pozostają co najwyżej nagie manekiny i nieśmiało rozwieszone kartki z ogłoszeniem o wyprzedaży – „Salg”, bądź po angielsku „Sale”, czasem nośne znaki procentów.

                Można się jedynie domyślać, choć to teza trudna do sprawdzenia, że opustoszałe wystawy mają na odbiorcy wywrzeć wrażenie, jakoby towaru już niemal brakowało, że już trzeba go było zdjąć z wystawy, bo lada moment go zabraknie. Wówczas chyba klient ma czym prędzej wejść do sklepu i kupić, co popadnie, byle taniej (albo rzekomo taniej), niż zazwyczaj.

                Cóż z tego, że za tydzień na tych samych półkach pojawią się nowe towary, z kolekcji tak nowej, jak i starej, wówczas już nie na wyprzedaży, a końcówki serii. Może nawet jeszcze taniej…

                Zamroczeni feerią barw, światełek, dekoracji, ogłoszeń, stert towarów, rozpylanymi zapachami, nahalną muzyką z polskich sklepów, rodacy przechodzą obok nagich manekinów nie spojrzywszy na nie. Odruchowo można pomyśleć, że zlikwidowali właśnie kolejny sklep, nic się nie stało... A tam taka okazja! Sic!


Mrożony chleb

                Sprawa mrożonego chleba w Norwegii zasługuje na osobny rozdział. Okazuje się, że nawet wielu mieszkańców Norwegii nie jest świadomych tego, że kupuje towar rozmrażany. Tymczasem każdy bochenek chleba, który w sklepie jest zapakowany w folię, trafia wprost na regały z zamrażarki. W większych sklepach zdarza się, że jeśli sięgnie się wgłąb półki, czy na najwyższą z nich, można natknąć się na jeszcze nie rozmrożony chleb.

                Nie wpływa to znacząco na jakość norweskiego chleba, która nie dościga nawet polskiego chleba z przemysłowej piekarni. Wpływa za to drastycznie na jego trwałość. Pleśnienie już po 3 dniach nie powinno nikogo zdziwić. Niektórzy mają w zwyczaju mrozić chleb, by zapewnić mu dłuższą trwałość. Tymczasem żywieniolodzy z pewnością niebezpodstawnie ostrzegają, że nie wolno ponownie zamrażać raz już zamrożonego artykułu spożywczego.

                Pojedyncze sklepy zachęcają klienów zawsze świeżym pieczywem – tak jak polskie markety. Trzeba jednak nieco czasu, by dostrzec, że są to także tylko „dopiekarnie”, dopiekające fabrycznie przygotowane pieczywo, dostarczane w formie mrożonych gotowców. Na szczęście ich jakość jest nieco lepsza niż pozostałych prodktów i udaje się utrzymać ich wyroby bez zapleśnienia nawet i przez tydzień, co w tym kraju można uznać za sukces.



Przeterminowane jedzenie w sklepachN

                Będąc w Norwegii, można docenić skuteczność polskiego prawa i działania sanepidu w zakresie dopilnowywania, by przeterminowane artykuły spożywcze nie były oferowane w sklepach. Z polskich mediach słyszy się czasem o drugim życiu kurczaka, czy fałszowanych datach przydatności. Prawie każdy raz na jakiś czas napotkał w Polsce przeterminowany towar. Tymczasem skala tego zjawiska w Norwegii jest zatrważająca. Trzeba po prostu sprawdzać każdy towar, który ma termin upływu przydatności. Przepisy w tej materii są podobne jak w Polsce, istnieją także kontrole. Z tym tylko, że w wyniku kontroli sprzedawca jest co najwyżej poproszony o usunięcie przeterminowanego towaru z oferty. Nie jest to penalizowane.

                Skutkiem tego jest to, że w hipermarkecie jogurty mogą być już tydzień po terminie, sok, mleko, ser – bywają już nawet z pleśnią, serki leżakują na półkach i miesiąc po terminie. Zaś towary suche – na przykład kawa, wafle ryżowe i tym podobne albo kosmetyki – bywa, że da się znaleźć nawet 3 miesiące po terminie ważności. Trzeba po prostu uważać w sklepie. Dużo towaru sprzedaje się do ostatniego dnia ważności, nie oznaczając go. I tak wieczorem danego dnia można kupić zgrzewkę kefiru, którego przydatność właśnie się kończy. Co więcej, jeśli chce się poszperać na półce i wybrać opakowanie z dłuższym terminem, obsługa sklepu potrafi zrobić awanturę, choć oczywiście nie mają do tego prawa.


                W niektórych sklepach natrafia się regularnie na (oszukańcze) promocje – po norwesku tilbud – które de facto są wyprzedażami towarów, którym lada chwila kończy się termin ważności, czego nie podaje się w ogłoszeniu.

Parkowanie

                Parkowanie samochodów to – w oczach władz lokalnych – zło koniecznie. Wydawać by się mogło, że najchętniej zakazano by parkowania, czy w ogóle używania samochodów w norweskich miastach. Należy pamiętać o kilku ważnych sprawach.

                Obowiązuje absolutny zakaz parkowania samochodów na chodnikach, nawet jeśli znaki mówią inaczej (ewentualne spory rozstrzyga sąd w Oslo, a miasto, lub służba parkingowa[1] wynajmują prawnika na koszt obwinionego).

                Miejsca parkingowe w centrach miast często obarczone są limitami czasowymi. Dotyczy to tak parkowania bezpłatnego, jak i z parkometrem. Gdy pod znakiem „P” znajduje się tabliczka, a na niej wskazany czas i maleńki znak zakazu postoju, oznacza to, że wolno za darmo zaparkować do wyznaczonego limitu czasu[2]. Czasu tego należy przestrzegać, jest bowiem dyskretnie, wyrywkowo monitorowany.

                Także parkingi płatne mają często maksymalny czas parkowania (np. 1, bądź 3 godziny). Wiele z nich – szczególnie te w centrach miast – płatne są całą dobę. Należy opłatę uiścić w parkometrze stojącym przy tym właśnie parkingu. Uwaga – często sąsiadujące nawet parkingi mogą mieć innego właściciela, lub firmę zarządzającą. Wówczas to opłata uiszczona w parkometrze innej firmy nie obowiązuje na tym sąsiednim[3]. Płatności dokonuje się gotówką (monety) lub kartą[4] (czasem nie działa i należy zwrócić uwagę na nietypowy sposób użycia karty – np. paskiem magnetycznym do góry, itp.) – wówczas klawiszami podaje się czas parkowania. Jeśli parking płatny jest tylko w wyznaczonych godzinach, a nocą jest bezpłatny, czasem opłacony okres przenosi się na kolejny dzień. W niektórych parkometrach kartę należy usunąć przed podaniem czasu parkowania (zaraz po jej sczytaniu przez automat), w innych karta musi pozostać do końca tej operacji. Parkometry zazwyczaj są opisane po norwesku i po angielsku; wiele najnowszych wyłącznie po norwesku. Tam, gdzie czas parkowania jest najmocniej ograniczony, nie ma możliwości zapłacenia dwukrotnie po kolei tą samą kartą kredytową danego dnia.

                Znaleźć można i takie kuriozum, jak parkingi osiedlowe z maksymalnym czasem parkowania 48 godzin. Więc na weekend wyjechać, zostawiając swój samochód pod domem nie można.

                Istnieją parkingi ze szlabanami. Tam opłatę uiszcza się tuż przed wyjazdem w automacie, bądź w parkometrze na bramce wyjazdowej.
                W centrach miast można napotkać miejsca parkingowe na przykład na 15 minut, lecz z zakazem parkowania wieczorem (szczególnie w okolicy barów i restauracji).

                Należy zwrócić szczególną uwagę na parkingi przy obiektach jak sklepy i galerie handlowe. Znikoma część z nich jest ogólnodostępna. Podstawowym ograniczeniem jest dopuszczanie tylko dla klientów danego sklepu na czas zakupów. Bywa, że nie ma żadnej widocznej kontroli, jednak to złudne wrażenie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa, samochody te są kontrolowane przez firmę ochroniarską; jej pracownik kursuje po mieście, odwiedzając kolejne parkingi i dokumentuje czas parkowania (np. robiąc zdjęcia, bądź oznaczając kredą opony aut). W razie naruszenia limitów czasowych firma taka wystawia bardzo drogi mandat.

                Większość dużych parkingów ma system biletowy nawet jeśli parkowanie jest darmowe. Należy wówczas udać się do parkometru i pobrać darmowy bilet, naciskając zwykle zielony klawisz. Bilet taki najczęściej obowiązuje 2-3 godziny i wyłącznie dla klientów danego sklepu. Dłuższy postój podlega opłatom. Niektóre parkingi ze szlabanami także wypuszczą kierowcę bez płacenia, jeśli zmieścił się w darmowym limicie (np. 5, lub 15 minut w okolicach lotniska itp.).

                Istnieje także – niewielka na razie – sieć parkingów, gdzie płatność dokonuje się podobnie jak na norweskich bramkach opłat drogowych. Specjalną naklejkę z anteną RFID umieszcza się na przedniej szybie i automat na wjeździe i wyjeździe z parkingu rejestruje czas, obciążając odpowiednio konto (lub – w ramach limitu – rejestruje darmowy postój).






[1] Mandaty za złe parkowanie wymierzają głównie prywatne firmy parkingowe – także na drogach publicznych, parkingach osiedlowych itp. Ich siedziby główne zazwyczaj znajdują się w Oslo, stąd właśnie tamtejszy sąd jest właściwym dla rozstrzygania sporów z tymi firmami także w przypadku zdarzań z innych, odległych miast.
[2] Uwaga, w języku norweskim godzina to „time” (czyt. ti:me). W związku z tym przykładowo „3 T” oznacza 3 godziny, nie 3 tony.
[3] Ta sama zasada dotyczy także, gdy stosuje się płatność przez aplikację na telefon/tablet; trzeba wówczas posłużyć się numerem strefy, czyli de facto numerem parkingu.
[4] Zbyt często płatność kartą nie jest możliwa z uwagi na usterkę urządzenia.

Myto

                Wybierając się do Norwegii pojazdem wielośladowym, trzeba pamiętać, że korzystanie z dróg w tym kraju jest płatne.[1] Obecnie znakomita większość bramek to już urządzenia automatycznie naliczające opłaty. Ceny za przejazd poszczególnymi odcinkami są bardzo różne – od kilkunastu koron do grubo ponad 100. Także zagęszczenie bramek jest bardzo różne. Większość z nich znajduje się w południowej części kraju. Płatne są wjazdy do wielu miast (np. Oslo, Stavanger), czy przejazdy konkretnymi drogami przez ich centrum (np. Kristiansand) oraz wybrane mosty i tunele. W ten sposób finansuje się budowę tych dróg i spłatę kredytów przez kilkadziesiąt lat.

                Ostatnio pojawiają się przeciwstawne pomysły. Jedne, by nie obciążać użytkowników odsetkami od kredytów – te powinny obciążyć budżet centralny. Inne, by prowadzić „karne” myto za poruszanie się autem nawet w granicach miasta, przy przejeździe pomiędzy dzielnicami. Ten ostatni pomysł oczywiście powoduje niezadowolenie społeczne, jednak wobec norweskiej mentalności (trochę podobnej do rosyjskiej), należy się raczej spodziewać cichego wejścia tego pomysłu w życie bez większego oporu.

                Sama płatność odbywa się w sposób prosty. Należy najpierw zaopatrzyć się w małe urządzenie do poboru opłat. Dokonuje się rejestracji, po czym terminal przykleja się od środka do przedniej szyby. Urządzenie to jest identyfikowane przez automatyczne bramki, dla potwierdzenia sczytywany jest dodatkowo numer rejestracyjny pojazdu. Z opłat zwolnone są motocykle, mikrosamochody bez przedniej rejestracji i pojazdy elektryczne zarejestrowane w Norwegii.

                Bramki są wyraźnie oznaczone, choć raczej „tuż przed”. Przy niektórych z nich – tam gdzie kiedyś był ręczny pobór opłat – wciąż obowiązują bezzsasadne dziś ograniczenia prędkości – np. do 40, 50 km/h. Bramki są opisane po norwesku i po angielsku wraz z podaniem właściciela bramki (wszystkie są prywatne i należą do różnych firm, ale to nie ma znaczenia dla użytkownika) oraz z ceną za przejazd. Nieco za bramką powinien znajdować się znak „kr servis”, wskazujący dojazd do najbliższej stacji Esso obsługującej terminale płatnicze e-myta oraz przyjmujące opłaty od tych użytkowników, którzy w urządzenia do e-myta się nie zaopatrzyli. Należy tam niezwłocznie uiścić należność, jeśli nie posiada się sprawnego urządzenia. W przeciwnym wypadku zaległa należność będzie odsprzedana londyńskiej firmie windykacyjnej; firma ta jest bardzo skuteczna w całej Europie i płatność za jej pośrednictwem jest znacznie droższa, niż standardowo. Ta opcja jest już nieaktualna; możliwa wyłącznie obsługa zdalna.

                Podróżujący więcej po Norwegii, mogą podpisać umowę na wystawianie faktur raz na kwartał; daje to pewne zniżki i możliwość płatności przelewem. Można też zamrozić pewną kwotę pieniędzy z karty kredytowej – forma prepaid daje największe zniżki, lecz trzeba pamiętać o doładowywaniu konta.

                Jeśli rejestracja należności na bramce przebiega pomyślnie, zapala się lampa z zielonym krzyżykiem. W razie problemu z naliczeniem, bądź nieopłaconym kontem prepaid, zapala się biała lampa i należy niezwłocznie skontkatować się z firmą pobierającą opłaty.

                Co dogodne, podobne urządzenia identyfikujące stosuje się w Norwegii, Danii i Szwecji, i działają one bez dodatkowych formalności w każdym z tych krajów. Termnial z Norwegii można zamówić i rozliczyć zdalnie. Tak więc można się weń zopatrzyć przed wyjazdem do Norwegii, a po podróży – na spokojnie z domu – można zamknąć płatności i otrzymać np. zwrot nadpłaconej kwoty  w systemie przedpłatowym. Można tych formalności równie dogodnie dokonać na pierwszej napotkanej stacji benzynowej Esso po wjeździe do Norwegii (np. po zjechaniu z promu w Kristiansand). Jadąc prosto z Niemiec autostradą przez Danię do terminala promowego w duńskim Hirsthals, nie przejeżdża się przez duńskie płatne drogi, więc tamtejszy moduł do płatności nie jest potrzebny. Płatne odcinki dróg podróżny napotka dopiero w Norwegii i to krótko po zjeździe z promu.



[1] Nie pobiera się opłat od motocykli oraz wybranych typów pojazdów zarejestrowanych w Norwegii. Pozostałe pojazdy obłożone są obowiązkiem opłat drogowych.

piątek

Ruch drogowy

                Z pewnością niejednego Polaka podczas podróży samochodem (bądź motocyklem) po Norwegii zaskoczy to, jak trudno się po tym kraju jeździ. Trudno o inną opinię niż ta, że Norwegowie są prawdopodobnie najgorszymi kierowcami w Europie[1]. Widząc sposób zachowania się norweskich kierowców, piechurów, deskorolkarzy i rowerzystów, odnosi się wrażenie, że jedyne, co ratuje ich przed masowym pomorem jest to, że jednego ograniczenia raczej się trzymają – ograniczenia prędkości.

                Zdobycie prawa jazdy w Norwegii – w mniemaniu tamtejszej ludności – jest potwornie trudne, za to z całą pewnością łatwo je stracić. O tym mowa w osobnym rozdziale.

                Norwegowie na drogach zachowują się tak nieracjonalnie i tak nieprzewidywalnie, że kierowcy doświadczonemu w Polsce będzie się tam początkowo trudno odnaleźć. Jazda po Norwegii w początkowym okresie wymaga sporo nerwów i cierpliwości. Da się jednak nauczyć specyfiki zachowania norweskich kierowców i dostosować nieco do niej, zmniejszając ryzyko zbyt bliskich spotkań z ich pojazdami na drogach. W Polsce jeździ się ostro, wręcz agresywnie, ale szybko, raczej sprawnie i efektywnie. W Norwegii – znacznie wolniej (średnio, bo są odchyły od tej tendencji), a poza tym panuje raczej wolna amerykanka. Nie widać tego chaosu na pierwszy rzut oka; odczuwa się go dopiero, gdy przychdzi potrzeba zmierzenia się z manewrami lokalnych kierowców.

                Norweskie miasta oraz zjazdy do miast z dróg przelotowych, to głównie ronda, ronda, ronda. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że – po pierwsze – Norwegowie nie potrafią się na rondach zachować ani bezpiecznie, ani zgodnie z przepisami – i po drugie – ronda są fatalnie wyprofilowane. To stoi w przeciwieństwie do polskich rond – tak dużych, jak i tych kompaktowych, które wymuszają takie zachowania jak zmniejszenie prędkości, ostry skręt dający szansę na spokojny przejazd pojazdom znajdującym się już na rondzie. Tymczasem ronda norweskie dają „fory” kierowcom poruszającym się po niegdyś uprzywilejowanej drodze. Kierowca jadący pozornie główniejszą drogą może „przelecieć” przez rondo nawet go zbytnio nie zauważając. Stąd u norweskich kierowców wyrobiła się już rutyna, że na rondach zachowują się raczej jak na zwykłym skrzyżowaniu, czasem jak niedowidzący we mgle. Kierowca usiłujący wjechać z pomniejszej drogi na rondo czeka, aż na „głównej” będzie zupełnie pusto. I choćby w którymś momencie udało mu się nawet całą długością pojazdu wjechać na rondo, wciąż czeka na swoje miejsce w ruchu. Co więcej, taki kierowca nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że będąc na rondzie ma pierwszeństwo przed tymi, którzy dopiero do niego dojeżdżają. A jeśli któryś – na przykład Polak – ma taką świadomość, i tak nie wykorzystuje swojego prawa pierwszeństwa z troski o stan swojego pojazdu i zdrowia.

Wymuszanie pierwszeństwa rolą „silniejszego” o dziwo dotyczy także rowerzystów. Wystarczy przecież, że rowerzysta pędzi z górki mokrą drogą wprost na rondo. I choćby ewidentnie nie miał pierwszeństwa, nikt przecież nie ośmieli się zajechać mu drogi, bo w Norwegii wina nigdy nie może leżeć po stronie rowerzysty.[2]

Panujące wrażenie spokoju na drogach jest o tyle niebezpieczne, że usypia czujność. Piraci pędzący bez patrzenia i opamiętania z wyjącymi silnikami i oponami piszczącymi na zakrętach zdarzają się niezbyt często, tymbardziej trzeba być czujnym, by nie dać się im nadziać. Szkoda życia, szkoda zdrowia.

                Od strony teoretycznej, gdyby zapytać Norwegów – duża część z nich zna reguły, potrafi je zacytować. W praktyce jednak zdają się o tym w ogóle nie pamiętać. Skutkuje to tym, że na rondzie panuje zasada niczym w Rosji – pierwszeństwo ma silniejszy, czyli w tym przypadku pojazd jadący szybciej, bądź ten, który szybko zbliża się do ronda, albo ten, który nie musi zbytnio (albo wcale) kręcić kierownicą[3], by przez owo rondo przejechać. I choćby się stało na naprawdę ruchliwej, zatłoczonej drodze, ale wpadającej w rondo pod mniej korzystnym kątem, nie ma co liczyć na wyrozumiałość, czy choćby rozsądek i prawowitość zachowania pozostałych kierowców. Ba, korzystając z należnego przepisami prawa, jadąc zgodnie ze znakami można zostać „upomnianym” serią sygnałów dźwiękowych, bądź światłami drogowymi.

                Tymczasem – analogicznie jak w Poslce – przed wjazdem na rondo przejeżdża się obok znaku pionowego oraz linii poziomej złożonej z trójkątów, wyraźnie wskazującymi, że należy ustąpić pierwszeństwa tym, którzy na rondzie już się nzjadują.

                Należy też baczną uwagę zwrócić na linie wyznaczające pasy ruchu. Niestety, w Norwegii wsytępuje powszechne zjawisko zanikania i pojawiania się pasów „z nikąd”. Jak opisano szerzej w dziale nt. znaków drogowych, pasy ruchu mogą się niespodziewanie kończyć, nie wyznaczając, kto ma pierwszeństwo; dzieje się tak również na skrzyżowaniach i rondach, powodując poważne konfuzje co do kolejności pierszeństwa. Naiwnością byłoby oczekiwać, że zasady będą opisane znakami drogowymi. Tych ostatnich co prawda w Norwegii nie brakuje (choć liczbowo Norwegia jeszcze nie dościga Polski), to jednak są to głównie znaki ograniczające prędkość i zakazujące zatrzymywania się.

                Z drugiej strony Norwegowie przyznają, że wybierając się w podróż drogami Unii Europejskiej stresują się bardzo faktem braku ograniczenia prędkości przy każdym(!) skrzyżowaniu. I choć te znaki w Norwegii są stawiane rzeczywiście praktycznie wszędzie, czasem można odnieść wrażenie, że w tym ktaju mimo wszystko skrzyżowanie ich nie odwołuje. Bo albo brak jest kolejnego znaku zakazu w miejscu, gdzie się go możnaby spodziewać, albo odwołany on jest specjalnym znakiem za skrzyżowaniem. Norwegowie tymczasem czują się zagubieni, kiedy znak terenu zabudowanego jest wedle unijnych przepisów granicą strefy ogranicznonej prędkości. Już nawet wyprawa do tak mentalnie podobnej Danii stanowi dla nich intelektualne wyzwanie. Muszą bowiem pamiętać, że przejeżdżając miejskimi uliczkami, czy przez kopenhaską starówkę, nie będą mieli „młotkowanego” do głowy przypomnienia, że to nie autostrada i nie należy jechać 80 km/h.

                Jak to 80 km/h na autostradzie?! A właśnie tak! De iure takie właśnie jest ograniczenie ogólne prędkości w Norwegii na drogach. O ile znaki nie mówią inaczej, to taki limit obowiązuje na wszystkich norweskich drogach. Tak więc jeśli nie jedzie się przez miasto, gdzie ograniczenia wahają się od 30 do 50 km/h, zrzadka do 60 i 70 km/h, to tę graniczną prędkość trzeba mieć zaprogramowaną w głowie. Kontrole prędkości są bardzo częste, policja posługuje się laseorwymi miernikami, zdolnymi wyłapać precyzyjnie kilku winowajców jednocześnie. Uwaga – wszelka próba tłumaczenia się i negocjacji z pewnością wyłącznie pogorszy sprawę, na możliwym areszcie i sprawie sądowej włącznie. W razie wpadki – ogon pod siebie i płacić mandat. Liczne są budki fotoradarów.

                Istnieją drogi, na których prędkość jest podniesiona powyżej standardowej – są to bardzo nieliczne i bardzo krótkie odcinki autostrad. Tam prędkość podniesiono do „zawrotnych” 90 km/h, lub nawet na 2 czy 3 odcinkach do 100 km/h. Prędkość ta przyprawia niektórych Norwegów o zawrót głowy na samą myśl o niej, mają bowiem zaprogramowane, że prędkość to śmierć. Na szczęście (dla nich), autostrad takich w całym kraju jest niewiele ponad 100 km łącznie. Trzeba też pamiętać, że standard rozwiązań na norweskich autostradach jest znacznie niższy, niż w Polsce. W kraju Piastów ten typ dróg prawdopodobnie nie kwalifikowałby się nawet na drogi ekspresowe, nie mówiąc o autostradach. W większości brak poboczy, strome skarpy, ostre zjazdy i wjazdy – te bez pierwszeństwa dla poruszających się już po autostradzie, zwykle brak płotków zabezpieczających przez dzikimi zwierzętami. A i tak w godzinach szczytu dominują na nich korki, więc nie ma się czym martwić.

                Drogi zwykłe to standardowo „jednopasmówki”. Jakość asfaltu, czy podobnej nawierzchni zazwyczaj jest dobra. Tylko w miastach miejscami przyjmuje jakość pomiędzy przysłowiową jakością polską a ukraińską. Najgłówniejsze drogi są dość przejezdne, choć z wyprzedzaniem może być trudno. Ruch na nich jest znacznie mniejszy, niż w Polsce na analogicznych traktach. Uwaga na skrzyżowania w tunelach – dla niespodziewającego się tego kierowcy mogą być łatwo przeoczone. Nierzadko spotyka się krawężniki rozdzielające pasy tak, by niemożliwym było w ogóle wyprzedzanie.

                Wiele dróg wojewódzkich[4] i krajowych o dwucyfrowym oznaczeniu to dróżki niczym dojazdy do kwater w Beskidach. Są kręte, wiszą nad przepaściami, a miejscami są tak wąskie, że konieczne są mijanki, by dać szansę wyminąć się z pojazdem nadjeżdżającym z naprzeciwka; o wyprzedzaniu mowy nie ma. Wybawieniem może okazać się jazda nocą, kiedy to już z daleka widać, czy coś jedzie z przeciwnejn strony, czy raczej jest wolna droga za zakrętem. Ale uwaga – nie należy zbytnio ufać znakom. Ostrzeżenia przed ostrym zakrętem i ograniczenie prędkości do 40 km/h mogą być uznane w pewnych miejscach za zbędne, gdy tymczasem kilka minut później można natrafić na nieoznaczony, bardzo ostry zakręt z prędkością dozwoloną 70, bądź i 80 km/h, gdzie jedyna możliwa prędkość, aby nie wypaść z drogi w przepaść to najwyżej 30 km/h. Nic, żadna reguła nie może być uznana w Norwegii za stałą.

                Osobną kwestią jest uprzejmość kierowców i prawidłowa komunikacja. O ile kierowcy w znakomitej większości przestrzegają nakazu przepuszczania pieszych na przejściach (zatrzymują się także, gdy pieszy jest „niepewny” i jeszcze nie wiadomo, czy zechce skorzystać z danego przejścia), a także w większości przypadków trzymają się blisko dozowlonych prędkości, zdarzają się także „niedzielni kierowcy” dający wrażenie ślepych kur we mgle oraz demony prędkości, którzy koniecznie chcą… muszą(!) pobrzęczeć swoim rozwierconym wydechem. Jest nadto jedna reguła, której przybysz z zagranicy musi się trzymać – nigdy nie ufać kierunkowskazom! Tak! Norwegowie słyną z oszczędnego życia (inna sprawa, czy słusznie), więc i zdrowy rozsądek w tej materii także traktują oszczędnie.

                Najjaskrawszym przykładem są – jak wcześniej opisano – ronda. Na zwykłych skrzyżowaniach Norwedzy także często oszczędzają prawego kierunkowskazu, podobnie zjeżdżając do posesji, na rozwidleniu dróg, czy wjeżdżając na przydrożny parking, albo zatrzymując się z sobie tylko znanego powodu na prostej drodze, bądź na środku skrzyżowania. Parkując „na minutkę” na przejściu dla pieszych (właściwie obowiązkowe miejsce wysadzania pasażerów) albo na zakazie („A gdzie mam stanąć tym TIR-em”?), chętnie włączają światła awaryjne, dając znać o niezaistniałej awarii, bądź wyimaginowanym niebezpieczeństwie przed nimi…

Wracając do rzeczonych rond, panuje absolutny kierunkowskazowy chaos, choć da się z niego wyłonić kilka równie interesujących, co absurdalnych „reguł”. Oto one:

·         Zbliżając się do ronda, kierowca włącza lewy kierunkowskaz (tak postępuje około jednej trzeciej kierowców). Znaczenie:
o   Najczęściej: Na rondzie skręcam w lewo (to czasem można przewidzieć, bo kierowca ostro zwalnia, a nawet zatrzymuje się tuż przed rondem).
o   Nierzadko: Na rondzie przejeżdżam na wprost (ta moda się rozpowszechnia coraz bardziej).
o   Czasem: Na rondzie zawracam.
o   Rzadziej: Jadę na wprost rondem, za rondem zajadę ci drogę, zjeżdżając na lewy pas, bo prawy jest dla autobusów.

·         Zbliżając się do ronda, kierowca nie używa w ogóle kierunkowskazu i nie włącza go w ogóle (ponad połowa). Znaczenie:
o   Najczęściej: Przez rondo jadę na wprost, ustąp mi pierwszeństwa, bo ja jadę szybko i mi się należy.
o   Rzadziej: Skręcę w dowolny zjazd.

·         Zbliżając się do ronda, kierowca włącza prawy kierunkowskaz (rzadkie zjawisko). Znaczenie:
o   Najczęściej: Skręcę w prawo w pierwszy zjazd.
o   Rzadziej: Jadę rondem na wprost.

·         Zbliżając się do ronda, kierowca nie używa w ogóle kierunkowskazu, na rondzie włącza prawy (garstka, kilka procent). Znaczenie:
o   Najczęściej[5]: Uwaga, na najbliższym zjeździe opuszczam rondo.
o   Rzadziej: Zjadę którymś zjazdem, ale nie zgadniesz którym.

·         Zbliżając się do ronda, kierowca nie używa w ogóle kierunkowskazu, na rondzie włącza lewy (zauważalny, acz nieliczny odsetek). Znaczenie:
o   Najczęściej: Przejeżdżam rondo na wprost.
o   Rzadziej: Skręcam na lewo od drogi, którą przyjechałem.

Na dzień dzisiejszy w Norwegii nie są zakazane kamery samochodowe. Rzadkie artykuły prasowe wyrażają się o nich raczej przychylnie. Pomimo to są bardzo rzadko widzianym akcesorium na pokładach pojazdów. Łatwiej wypatrzyć motocyklistę, lub rowerzystę z kamerą sportową na kasku, niż kamerę samochodową. In plus w tej materii wyróżniają się – głównie polscy – kierowcy autobusów miejskich, choć wciąż nie można nazwać tego zjawiskiem masowym.

Jako że Norwegia to kraj lasami i ekologią płynący, promuje się tam zdrowy tryb życia. Państwo chętnie wspiera inicjatywy przedsiębiorstw mające promować na przykład dojazd do pracy rowerem. Są programy nagród, nieoprocentowane pożyczki, rabaty i zakupy na raty wszelkiego sprzętu rowerowego. Choć miasta Norwegii nie przejawiają praktycznie żadnego zatłoczenia (w porównianiu do kontynetalnej Europy), to jednak część polityków – o dziwo raczej tych z lewej strony sceny politycznej – choć sami przecież jeżdżą autami (w ich wieku trudno o inny sposób poruszania się) – promuje pomysły mające maksymalnie uprzykrzyć życie codziennym kierowcom.

Norwegia może poszczycić się wszechobecnymi ścieżkami rowerowymi, pasami ruchu dla rowerów, chodnikami przystosowanymi dla rowerów – wartości tego łatwo docenić. Trzeba jednak zawsze pamiętać, że rowerzyści w Norwegii zachowują się jak święte krowy – tak po swoich traktach, jak po chodnikach i ulicach jeżdżą szybko, poruszają się rowerami przez przejścia dla pieszych i są przy tym chronieni przez państwo. Nawet jeśli rowerzysta rozpędzi się z górki po chodniku i z prędkością ok. 40 km/h wjedzie wprost zza rogu budynku na przejście dla pieszych, to w razie kraksy z samochodem, winny jest kierowca samochodu. Na skrzyżowaniach rowerzyści zachowują się bardzo często jak władcy przestrzeni, ignorując wszelkie zasady i znaki – przejeżdżają na czerwonym świetle, lawirują między ulicą, przejściem dla pieszych, a chodnikiem, zmieniając w ułamku sekundy swój status z rowerzysty na drodze podporządkowanej na pieszego na przejściu (nie zsiadając z roweru, rzecz jasna, czasem „tylko kawałeczek” pod prąd). Nawet jeśli rowerzysta jedzie bardzo szybko chodnikiem, czy lewą stroną jezdni o obniżonej maksymalnej prędkości, oczekuje on, że ustąpi mu się pierwszeństwa na drodze, do której się zbliża. Chętnie wyraża przy tym niezadowolenie. Jeśli coś „przykrego” spotka go przy parkingu firmowym, można być pewnym, że zainterweniuje w firmie i najdalej następnego dnia dział kadr uprzejmie przypomni pracownikom o zasadach ruchu drogowego.

Tak więc trzeba uznać, że to kraj przyjazny dla rowerzystów. Nie bez powodu gros ludzi traktuje ten środek transportu jako całoroczny (niektórzy stosują opony zimowe z kolcami), także jako przewóz dla dzieci (bądź to w przyczepkach, bądź na specjalnych rowerach do transportu maluchów, rzadziej w specjalnych koszach dla dzieci). Nie można jednak oczekiwać, że wszystkie rowery będą oświetlone w deszczowy wieczór, albo że rowerzysta zasygnalizuje zawsze zamiar skrętu.

Skrzyżowania ze światłami zazwyczaj są trójfazowe – raz jadą auta jedną drogą, potem tą w poprzek, a następnie nie jadą żadne i zielone mają wszyscy piesi. Zwykle semafory są z czujnikami (dla pojazdów), a światła dla pieszych na żądanie. Dlatego jeśli pieszy chce przejść przez wąską, boczną uliczkę, a chce zachować się zgodnie z przepisami, zatrzymuje całe skrzyżowanie na minutę, by przejść 4-, 5-metrowej szerokości boczną jezdnię. Samochody tymczasem nierzadko zatrzymają się albo na samym przejściu, a niektóre nawet przejadą przejście, by zatrzymać się niemal na samym skrzyżowaniu. W jakim celu tak ciasno podjeżdżają miejscowi kierowcy – to Polakowi trudno odgadnąć. Stąd też nader często piesi pomijają ten nużący obowiązek i przemykają przy czerwonym świetle. Buduje się także sporo kładek dla pieszych nad jezdniami, przejazdów dla rowerów ponad drogą, czy przejść podziemnych dostosowanych dla ruchu rowerowego.

Nagminnym jest także żądanie przez pieszego lub rowerzystę zielonego światła na przejściu i niezwłoczne przekraczanie przez przejście na drugą stronę natychmiast po wciśnięciu przycisku żądania zielonego światła. Kiedy taki pieszy lub rowerzysta zdąży już być daleko na drugiej skrzyżowania stronie i zdąży zapomnieć w ogóle o zielonym świetle, wszystkie samochody wokoło stoją, a na przejściu zapala się zielone światło dla nikogo. Niech też nie zwiedzie kierowcy to, że rowerzysta jedzie po chodniku. W jednej chwili może wskoczyć z rowerem na ulicę – na przykład na skrzyżowaniu, oczekując pierwszeństwa, albo stać się „rowerowym pieszym”. Przecież nikt nie rozjedzie rowerzysty!

W kraju wikingów – upraszczając sprawę – obowiązują w większości przepisy podobne do tych w Polsce i pozostałej części Zachodu. Obowiązuje zakaz wyprzedzania na trzeciego, czy z prawej strony. Niech jednak nikogo nie zaskoczą takie, czy inne niebezpieczne sytuacje. Nie są one tak nagminne, jak w Polsce, co może tylko uśpić czujność, bo jednak się zdarzają.

Podróżowanie po Norwegii zajmuje więc niewspółmiernie dużo czasu w przełożeniu na przebyty odcinek drogi – to za sprawą niskich prędkości podróżnych i wąskich, krętych dróg, czasem przeciętych drogami morskimi – promami i tunelami. A odległości w Norwegii są ogromne. Z południowych miast tego kraju łatwiej i szybciej można dostać się samochodem do Polski, niż na północny kraniec Norwegii. Z południowowschodniej Norwegii (Oslo), czy z Gdańska – przez Bałtyk – najlepszy trakt na Nordkapp wiedzie przez Szwecję i na dalekiej Północy może nawet zawitać do Finlandii.

Oczywiście w samochodach obowiązuje nakaz zapinania pasów bezpieczeństwa, zakaz trzymania telefonu komórkowego w ręku, jazda na światłach mijania lub do jazdy dziennej (także w wersji z wyłącznie przednimi światłami włączonymi). Radio CB[6] jest bardzo mało rozpowszechnione w Norwegii, można wręcz uznać za marginalne, choć jest legalne i nie wymaga rejestracji. Lokalna policja może być bardziej podejrzliwa wobec podróżnych z anteną radia CB, traktując ich jako przestępców, przemytników, którzy chcą się między sobą komunikować celem przechytrzenia władz. Może być więc wymagana krótka pogadanka i przekonanie służb mundurowych, że radio to to zwyczajne narzędzie podróżnego z dala od domu, który może potrzebować pomocy. Nie są raczej znane trudności z powodu posiadania i używania CB, co jakiś czas jednak zdarza się, że – głównie obcokrajowcy – są wypytywani na tę okoliczność.



[1] Do zaszczytnego grona Europejczyków w tym rozumieniu nie zaliczono Europy Wschodniej – Rosji, Ukrainy, Białorusi itp., gdzie ruch drogowy nie kwalifikuje się w ogóle do porównania z europejskimi standardami.
[2] Norweski uzus przechyla szalę winy w stronę kierowców samochodów.
[3] Tak właśnie źle zaprojektowane są często ronda, będące nimi tylko formalnie i oznaczone znakami poziomymi i pionowymi, a nie autentycznymi rondami.
[4] Norweskie okręgi administracyjne – odpowiedniki polskich województw nazywają się fylke.
[5] Przykładowo kierowcy autobusów miejskich i rysach twarzy sugerujących, że mogą być Polakami są dominantą w tej grupie, stosującej się do zdrowego rozsądku i norweskich przepisów dość podobnych do polskich.
[6] Po norwesku privatradio albo radio 27k.

Norweskie tablice rejestracyjne

Norweskie tablice rejestracyjne nie wyróżniają się zbytnio od europejskiego "stylu". Co najwyżej stosuje się różne dziwaczne prze...